Mieliśmy szczęście, że pełną parą wystartowaliśmy przed dwoma laty. W pierwszym sezonie, w którym Portland Trail Blazers wreszcie, po długiej czternastoletniej przerwie, wygrali matchup w pierwszej rundzie. Mieliśmy szczęście, że przeżywaliśmy The Shot Damiana Lillarda, wejście w prime-time LaMarcusa Aldridge’a, rozwój Wesleya Matthewsa, wszechstronność Nicolasa Batuma i profesjonalizm Robina Lopeza. Obserwowaliśmy sporo kontuzji i jeszcze więcej nieporozumień, gdy na parkiecie pojawiali się rezerwowi. Ale byliśmy chyba szczęśliwi, że najbardziej pechowy zespół w lidze daje sobie radę. Że w pełni zdrów broni pozycji w najlepszej trójce w Konferencji Zachodniej i jak równy z równy walczy z zespołami lepszymi - kontenderami. Mieliśmy też pecha, bo walka ta trwała tylko do pewnego momentu. Ale być może ktoś oglądał mecze wierząc, że Blazers to młody zespół, który w przyszłych latach wejdzie na poziom wyżej Albo ktoś inny myślał, że ten zespół stać tylko, a zarazem na aż tyle. Pewne jest, że mamy wspólne wspaniałe wspomnienia, bo prawdopodobnie oglądaliśmy najlepszych Portland Trail Blazers w XXI wieku.
Kończy się era LaMarcusa Aldridge’a i poszukiwany przez tyle lat spokój, że to wszystko zmierza w dobrym kierunku. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat Portland miała ogarnąć stabilizacja. I choć plany te wraz z postępem sezonu wydawały się coraz trudniejsze do zrealizowania, to jeszcze w czerwcu Trail Blazers, nawet bez LaMarcusa Aldridge’a, program pt. “przebudowa” mogli wprowadzić w życie mniejszym kosztem. Zatrzymaniem Nicolasa Batuma, dużymi pieniędzmi dla Matthewsa i Robina Lopeza Blazers mogli zostawić 4/5 pierwszej piątki, zapchać salary cap i przez najbliższe lata tkwić w przeciętności. Czy możemy kogoś winić, za odważną decyzję szybkiego przejścia do rozbiórki w nadziei, że od dna będzie łatwiej i szybciej się odbić, niż powoli ku niemu zmierzać?
Mamy pełne prawo obwiniać Neila Olshey'a za to co, a właściwie to czego nie był w stanie zrobić, aby zatrzymać LaMarcusa Aldridge’a, a odejście najlepszego gracza tylko podważa jego kompetencję. Blazers zaczynają podróż ku dobrej, może lepszej przyszłości i należy się zastanowić czy Neil Olshey powinien ruszyć razem z nimi.
I tak i nie. Bałagan w sferze managementu, który przez najbliższy rok musi wykonać o wiele cięższą pracę niż przez ostatnie dwa lata, niż nawet przez ostatnie tygodnie, nie jest pożądany. Zatrzymanie Batuma w obecnej sytuacji przeszłoby bez echa, a kontrakty dla Matthewsa i Lopeza były obarczone zdrowotnym ryzykiem. Na wszystko to rzutuje jednak decyzja Aldridge'a i czy chcemy czy nie, to przez jej pryzmat Olshey oraz offseason Blazers są i będą oceniani. Olshey był bezsilny, razem z Portland przegrał lato, ale ciężko konkurować z Greggiem Popovichem, San Anotnio Spurs i rodzinnym Teksasem nawet na rynku wolnych agentów.
Nie mam żalu, że Aldridge wybrał zespół bliżej domu, że zrobił to po 9 latach. To człowiek i tylko sportowiec. Tych lojalnych, którzy całą karierę dedykują jednej jedynej organizacji czasami omijają sukcesy. Myślę, że nikt nie chciałby oglądać 37 letniego Aldridge’a zmieniającego zespół za zespołem w poszukiwaniu pierścienia, słysząc że najlepszy “Blazer” w historii zmarnował prime time kariery w zespole tylko dobrym. W końcu praca sportowca polega najpierw na wygrywaniu, dopiero później na zaspokajaniu fanów.
Zarazem czuję, że zrobiono zbyt mało aby Aldridge’a przekonać, ale może Blazers wcześniej poznali jego zamiary? W takim razie, odpuszczenie offseason wydaje się trafnym posunięciem. Jednak z drugiej strony to tchórzliwe poddanie. Oddanie pola bitwy bez walki. W co wierzyć?
Wydaje mi się, że Blazers świadomie wybrali trudniejszą drogę. Tę w której pieniądze się szanuje. Może Paul Allen, jedna z tych osób, które podjęły około 17 miliardów dobrych decyzji, wiedział, że odejście Aldridge nie tylko osłabi Blazers koszykarsko, ale też psychologicznie? Że Aldridge zabiera ze sobą fundamenty? Być może budowanie czegoś większego, niż to na co się zanosi, w parę tygodni nie skończyłoby się dobrze? Nie rozumiem też zarzutów, że Blazers byli bierni. Jest tylko jedna droga, aby w rok zbudować zespół na nowo - podpisać LeBrona Jamesa, a i tak z tym co Blazers mają teraz, byłby to asfalt pełen dziur. Paul Allen nie zarobił swojej fortuny decyzjami w jedną noc. Wydaje się aż do przesady cierpliwy i Ci impulsywni, żądni decyzji na tu i teraz nie mają wyjścia. Muszą przeboleć, że utknęli razem z nim.
Blazers znaleźli się w takim miejscu, że irracjonalnych decyzji i pomysłów było jest i będzie coraz więcej. Nie uważam, że to co zrobili od wymiany Batuma po 30 milionów za 4 lata gry Al-Farouq Aminu, to decyzje dobre i potrzebne, ale zawsze mogło być gorzej. Zawsze te 30 milionów mogło stanowić 1/3 kontraktu jednego gracza, który na maksymalną umowę nie zasługuję. Damian Lillard za moment podpiszę maksymalny kontrakt i wciąż nie wiem, czy to gracz na 120 milionów za pięć lat gry. To on przez co najmniej rok będzie twarzą tej organizacji. To wokół Damiana Lillard, wspartego rozwojem młodych graczy, przejmujących skład od zdecydowanie bardziej doświadczonych, zakręci się przyszły sezon. Wszystko wskazuje na to, że sezon przegrany, bez fazy playoffs, bez walki o 7-8 miejsce w silnej Konferencji Zachodniej. Tylko i wyłącznie z nadziejami na obronę wyboru w drafcie (zastrzeżony w Top14, wymiana z Denver Nuggets po Aarona Afflalo) i na jak najlepszy rozwój graczy, z których Neil Olshey być może chce zbudować solidne zaplecze, tak aby w 2016 roku razem z Portland powrócić do czołówki ligi. To Damianowi Lillardowi zaufali i to prawda że nie mieli wyjścia.
Na analizy przyjdzie czas, gdy zapadną wszystkie decyzje dotyczące
składu na sezon 2015/2016, ale już teraz możemy zacząć trzymać kciuki za
Terry'ego Stottsa, przed którym życiowe wyzwanie. Jak zbudować
podwaliny ofensywnego systemu bez gry LaMarcusa Aldridge'a w post-up i
jak nie stracić pracy po sezonie zakończonym na miejscach 12-15 w
Konferencji Zachodniej. Pocieszające jest to, że Blazers mają za dużo dobrego talentu aby właśnie zaczynać dekadę porażek. Aby w ogóle wracać do lat 2003-2008. Przebudowa potrwa, może sezon, może dwa i choć powtarzamy to od bardzo dawna, tym razem trzeba wierzyć, że limit pecha został wyczerpany. Może Paul Allen będzie za parę lat krzyczał: “miałem szczęście, że go nie miałem”? Może to stanie się dewizą Blazers na najbliższe lata?