13 marca 2016

O co Kaman?



Magic (28-37) @ Blazers (35-32) 84-121
Po niezbyt udanej wyprawie do San Francisco w rejony Rose Garden przybywają Orlando Magic, którzy dzień wcześniej pokonali po dosyć wyrównanym meczu Kings. Obie drużyny są B2B, chociaż jak niesie legenda faktem tym o wiele bardziej przejmuje się drużyna z Oregonu. Otóż po starcie samolotu z lotniska SF wywiązała się podobno ciekawa dyskusja- Terry Stotts szukając ciekawostek w Internecie znajduje blog Blazers.pl, po czym zdradzając ten fakt Lillardowi obaj przez bite 90 minut lotu szukali sposobu, jak przekazać drużynie, iż ktoś musi drugi raz z rzędu wstawać o 4 w nocy. Ostatecznie wiadomość przekazuje pilot, po czym Aminu budzi się natychmiast zlany potem, przypominając sobie jak w swojej wiosce o tej porze wychodzili na polowania, Crabbe zobaczył w lusterku, iż włosy stanęły mu dęba bez tubki żelu, McCollum po prostu się rozpłakał, a że najbliżej miał pierś Davisa to przytulił się do niego jak w collegu do poduszki, kiedy dowiedział się, iż nikt z jego szkoły jeszcze nie zagrał w NBA. Miny Harklessa nie trzeba sobie wyobrażać, ponieważ on zawsze wygląda jak na pogrzebie, Pat spoglądając na swoją koszulę pomyślał, iż jest ktoś bardziej szurnięty od niego, ale wszystko uspokoiła wyłaniająca się z tyłu samolotu głowa pytając „o co Kaman”. Vonleh po prostu dumnie stwierdził, że i tak jest najlepszy i nie robi to na nim żadnego wrażenia.

Klimat B2B mamy więc opisany.
Do Rose Garden zwanej Moda Center jak zawsze zawitał praktycznie komplet publiczności -19.452 głów, w tym dwóch Magików, którzy akurat mieli gościnne występy na ulicach Portland. Pierwsza muza - Metallica. Oprócz tego halę nawiedziły maskotki innych drużyn, co akurat miało ubarwić to spotkanie w przeciągających się pauzach meczowych. Waga tego spotkania była dosyć spora, przed Blazers trudny kalendarz czterech spotkań wyjazdowych, a ciasna tabela między miejscami 5-8 nakazywała powalczyć dzisiaj o zwycięstwo. Problem w tym, iż Orlando także wymyśliło sobie, iż może jeszcze zagrać w tegorocznych play-off. Zupełny brak idei "tankowania".

W tych oto warunkach Terry nie ryzykuje. Pierwsza czwórka wygląda ciągle tak samo. Lillard, zasmarkany jeszcze po locie McCollum, „Wódz Cheef Aminu” oraz najlepszy podający wśród centrów Plumlee nazywany w niektórych kręgach „Hydraulikiem”. Z uwagi na wagę spotkania decydujemy  się jeszcze na pokerową zagrywkę i wychodzimy na pierwszą kwartę w pięciu - do ekipy dołączył Vonleh, ale jak się później okazało to był tylko takich żarcik dla wyrównania szans.
Pierwsza kwarta zaczyna się standardowo, przy czym na razie mam na myśli rzut sędziowski. Plumlee podobno dał warunek, iż owszem będzie ćwiczył rzuty wolne, ale odpuszcza sobie pajacowanie i skakanie o pierwszą piłkę. Rezultaty umowy oglądamy praktycznie co mecz. Pierwsza akcja i punkty dla Orlando, ale za chwilę nasze duo Plumlee oraz „ten piąty” pokazują swoje umiejętności. „Piąty” z pół metra nie trafia do celu, a zbierający Plumlee przekonuje się, iż rzut kulą nie jest jego przeznaczeniem. Myli się jednak ten, który wyobraża sobie iż Terry nie myśli. To wszystko jest nasz chytry plan. Druga akcja Orlando, penetruje Oladipo, ale chociaż nikogo nie było to piłka zatrzymuje się przed tablicą. Magia? Nie, to nasz piąty. Niby go nie ma, ale jest. Tak więc blok. Pierwszy i ostatni zresztą tej nocy.

Kolejne akcje zaczynają minimalnie niepokoić, ale  spoglądając na Stottsa widać, iż właśnie taki jest plan - mamy przegrywać 8-10 punktami, aby publika w Polsce obudziła się na dobre. Tak więc planowo nie trafia hakiem ponownie Plumlee, chwilę później Lillard za trzy, chociaż wyraźnie było widać, iż to właśnie tak miało być. Zaczyna się od 0-4 aczkolwiek CJ dla przyzwoitości zmniejsza prowadzenie do 2 punktów. Kolejne akcje to już jednak realizacja planu „pobudka” - ofensywny naszego big mana, następnie Aminu wciąż rozkojarzony po podróży samolotem nie trafia trójki, ale puszcza oczko do Stottsa, iż to tylko na razie sobie robi żarty. Terry uśmiecha się przechylając kubek energetyka, aby za chwilę obejrzeć trójkę Oladipo - tym razem nasz „piąty” doszedł do wniosku, iż dwa bloki w cztery minuty to byłaby przesada. Tak więc wszystko według planu. 9 punktów przewagi Orlando i Polska się obudziła. Terry daje znak.

Znak Terr'ego to znak nie na żarty. Trafia CJ za trzy, za chwilę zgodnie z planem i obietnicą Aminu, a ten fragment meczu wykańcza ponownie CJ oraz Lillard. W tej fazie Orlando najpierw prezentuje sztukę piłki kopanej (aut), a za chwilę kroki. Miło. W 7 minucie spotkania do zmiany szykują się już Crabbe, The Legend oraz Davis. Tym razem gramy już pełną piątką (chociaż The Legend uznawany jest także za tego „piątego”), a na listę strzelców wpisuje się Davis, aby za chwilę zebrać piłkę, która przez Lillarda trafia do Aminu. Jak już pisałem Cheef przerażony wizją powrotu do ojczyzny na polowania postanowił inaczej zarabiać na życie - trafia więc drugą w tym meczu trójkę. Nie to jednak jest wydarzeniem tej części meczu. Na pierwszy plan wraca Lillard, ale nie liczbą punktów a asyst, których liczba rośnie do pięciu. Atrakcje Moda Center to nie tylko obecne nadprogramowo maskotki - swoje robi The Legend, który najpierw jest blokowany w sposób wręcz groteskowy, aby za chwilę trafić w obręcz po rzutach za dwa oraz za trzy. Kiedy orientuje się, iż rzut to nie jest jego mocna strona oddaje piłkę na obwód, gdzie trafia Crabbe wracający powoli do swojej wcześniejszej formy. Jak coś się udaje to dlaczego tego nie powtórzyć - za nami kopia poprzedniej akcji i na tablicy 26-21. Lekki relaks w obronie, pozwalamy przeciwnikom na magiczną trójkę, Lillard rzuca dwa wolne i za chwilę quiz naszych komentatorów - kto jest w marcu perfect z linii wolnych. Konkurs rozstrzyga się szybko (CJ). Ostatnia akcja na obwód do znów dobrze grającego Hendersona.

Po rozkminkach dotyczących maskotek i ich wieku wracamy do gry, a raczej próbujemy wrócić ponieważ Leonard wciąż uparcie nie chce pokazać swoich umiejętności rzutowych. Terry szepcze mu „zaraz sobie usiądziesz obok Kamana”, co słyszy Davis i woli wykończyć akcje w pomalowanym. The Legend przerażony ostrzeżeniem zbiera piłkę i po nieudanej akcji CJ krzyczy – "trenerze!!! on też dał ciała". Przerażenie jednak nie mija, więc łapiąc piłkę od Hendersona woli ją jednak pierwszy raz tego wieczoru skierować tam gdzie trzeba. Brawo. Crabbe też na ławce nie ma zamiaru siadać, więc po kolejnej akcji ma wciąż skuteczność 100%, a ten fragment kończy nie kto inny jak penetrujący od linii CJ. Przed czekającym nas czasem sędziowską czujność sprawdza znów CJ robiąc błąd połowy. Przy okazji jest połowa 2Q. 7 punktów dla lepszych.

Postraszyć człowieka i proszę. The Legend trafia już nawet ze szczytu i przewaga rośnie do punktów 10. Kolejna akcja to chęć zabicia zawodnika gości przez Crabbik a- „nagrodą” ofensywny, ale piłę znów zbiera Leonard krzycząc - "jestem legendą". Wraca Lillard, który założył się z masażystą, iż w tej fazie będzie miał równą liczbę punktów co asyst. Udaje się. Obie statystyki na 5. Masażysta ma teraz rapować podczas podróży do Oklahomy. Za chwilę jednak wszystko bierze w łeb - 6 asysta i dunk załamanego podobno ostatnimi wynikami Duke Hydraulika. Po akcji Crabbe 48-36.

Teoretycznie luzik. Kolejna akcja i kolejna historia. Lillard myśli sobie jak tutaj uzbierać ponownie taką samą ilość punktów oraz asyst - postanawia najpierw powiększyć liczbę podań do 7. Piękne otwierające drogę do kosza zagranie za nami. Kolejne dwa punkty biegającego z irokezem, wiadomo kogo. Akcja kolejna, to już taktyka o jakiej nam się nie śniło. Lillard na obwód, tutaj jest znów Crabbe, ale ten rzut nie może wpaść z dwóch powodów. Po pierwsze najlepszy raper wśród koszykarzy miałby nienaturalne 5/8, a po drugie Crabbe mając dalej 100% skuteczności mógłby dostać ofertę, z chociażby Cleveland, a kto chciałby mieszkać w Cleveland. Tak więc pudłuje, a Stotts wyraźnie o tym fakcie wiedział kilka minut wcześniej. Dwie nieudane akcje pod rząd to byłaby jednak dzisiaj przesada. Henderson trójka z boku wchodzi jak w masło, a obrona Orlando to tym razem śmiech na sali. 3:20 do końca i jest 53-38, aby za chwilę zrobić się 55-38 po rzucie Plumlee. Wszystkiego mieć jednak nie można - nasz środkowy postanawia odpuścić zbiórki, co wykorzystują przeciwnicy. Przewaga pozostaje jednak stabilna, bo ofensywny wymusza Henderson. Kolejna chwila tego spotkania to piękna asysta CJ (McD Replay), po której Mike Rice rozpływa się nad śniadaniami w owym fastfodzie. Robi się 19 punktów i całe Orlando wyłącza transmisję idąc oglądać delfiny. Nie wiedzą co tracą, ponieważ za chwilę piękny wsad prezentuje Aminu, a w kolejnej akcji piłkę na atakowanej desce łapie Plumlee i jeszcze kończy tę akcję. Przerwa 63-42.

Na kwartę numer trzy wychodzimy znów w czterech. To ta słynna zmyłka. Pierwsze dwie akcje przejmuje właśnie ten piąty - najpierw strata, później pudło analogiczne do kwarty numer jeden. Lillard się irytuje i ładuje trójkę. Można sobie żartować, ale bez przesady. Pamiętacie te spotkania, kiedy wygrywało się z rakietkami powyżej 20 punktów. „Piąty” odpowiada, że przyłoży się do obrony, a za chwilę trójkę trafia skuteczny dzisiaj Aminu. 71-47.
73-49 robi się po akcji Lillarda, który jest z lekka zirytowany brakiem faulu. Taka trauma musi mieć swoje konsekwencje - kolejne podanie idzie do Vonleha. Nie muszę pisać, z jakim skutkiem. Wciąż skuteczność 0% „piątego”, co musi mocno irytować będącego na ławce Harklessa, któremu zemsta na Orlando śniła się całą poprzedzającą ten mecz noc. Niestety Terry trzyma na boisku Pana „N”, a ten odwdzięcza się kolejnym rzutem trafiającym w obręcz. Jako, iż podającym był Lillard to żartów nie ma - w hali słychać doniosłe „już Ci dzisiaj nie podam”. Generalnie słuszne nawet, jeżeli wynik wciąż 73-52.

To dopiero 5 minuta 3Q. CJ, chcąc pocieszyć Vonleha nie trafia trójki, aby ten nie czuł się samotnie, ale za chwilę skandal - akcja 3 na 1, „piąty” ma piłkę, CJ na otwartej pozycji w kontrze a piłki nie dostaje. Żarty żartami, ale bez przesady. Zemsta. Aminu podaje na obwód, a CJ trafia trójkę mówiąc do Vonleha, iż nie tak zachowują się koledzy. 76-52. Po wziętym przez Orlando czasie „piąty” przeprasza i zbiera piłkę w obronie, ale ta wpada do kosza przeciwników dopiero dwie akcje później. Autorem punktów Lillard, ale nie obyło się bez historii tego rzutu. Otóż kilka sekund wcześniej oglądaliśmy bitwę w stylu Eminema - Lillard kontra Smith. Nasza gwiazda wyśpiewała mu- „wkurzasz mnie na zasłonach, zaraz wrzucę Ci dwójeczkę z dalekiego dystansiku. Yoo”. Jak obiecał tak zrobił, a Mike Rice tylko potwierdził „nie wkurzać Lillarda”. 78-54 a po akcji CJ 80-54. W Polsce już świta na dobre.

Cóż można powiedzieć o końcowych 4 minutach. Najpierw zabawę z publicznością zaprezentował Lillard podając w zamieszaniu piłkę do kibica z pierwszego rzędu. Dobry pomysł, przecież tam bilety kosztują po 150$ i jakaś ekstra nagroda być musi. Następnie atrakcje zapewnia Davis lekko wkurzony, iż w samolocie siedział koło CJ, który płakał mu w rękaw. Ofiarą pada Smith, rapujący przed chwilą z Lillardem. Sędziowie jak zawsze przeciwko nam (słuchają chyba Jazzu)…. Za takie coś wykluczenie z gry? Żarty, ale fakty. Tak to jest jednak, jak decyzje podejmuje sędzia z numerem 74 oraz 25. Kwarta powoli się kończy, wynik 82-64 i jeszcze tylko akcja Hendersona (asysta The Legend), za chwilę o mało nie zabijają nam Lillarda przy penetracji, a trzecie 12 minut kończy ten, który przed chwilą właśnie nie został zabity. Za trzy. Dziękujemy . Wynik 90-65. To chyba jakieś idealne wymiary kobiety tak?

Kwarta numer cztery. Przerażająca dla niektórych. Stotts otrzymuje info od asystenta, iż Kaman nie ma zamiaru grać 7 minut w tym spotkaniu. Jest gotowy tylko na 3. Niestety cała korespondencja odbyła się w języku niemieckim, a Terry w niemieckim niestety "noga". Kaman na ławce bliski zawału. Na razie jednak do gry wchodzi Harkless, ale przed tym wydarzeniem trójkę trafia Leonard, a w ramach urozmaicenia gry piłkę w dwóch najbliższych akcjach rozgrywa na szczycie Plumlee. To taki humor naszego sztabu szkoleniowego. Nie śmieje się tylko Kaman, który chce uciec z hali. Kolejne dwie akcje rozrysowane dla Hendersona. Najpierw zagram „bawię się w Harklessa pod koszem” a później zaliczę sobie przechwyt. Dzisiaj mamy taki show. To jednak nie koniec. Dwa osobiste Hydraulika, z czego celu dochodzi jeden, ale Orlando oddaje nam piłkę, aby na dwie podobne próby wysłać Crabbe. Generalnie jest czas, aby sprawdzić jak zagrał Cliff oraz Montero w D-league. Dobrze zagrali, a Mike Rice wróży temu drugiemu karierę. Wracając jednak na parkiet - CJ podaje sobie za chwilę piłkę od obręczy, ale prawdziwy strzał dopiero przed nami. Henderson blokuje Gordona pokazując mu miejsce w szeregu po konkursie wsadów.

Szok. 7:54 do końca i Terry znajduje na ławce Kamana. Zaczynamy się modlić. Do gry wchodzi także mistrz mody Pat, który zagrał dobry mecz dzień wcześniej. Grę prowadzi Roberts, który moim skromnym zdaniem jest naprawdę wzmocnieniem i powinien chyba grać więcej. Trójka The Legend i 103 punkty po stronie Blazers. Do gry wraca Vonleh. Pat z akcją w kontrze kończy Harkless, a za chwilę ofensywny zbiera „piąty”. Do tej pory naprawdę doskonały mecz. Trójkę zalicza znów Roberts, dwójkę dwa razy Pat (drugą po asyście Kamana) i mamy szokujący fragment. Najpierw wsad meczu zalicza…. tak, tak „piąty”, aby za chwilę zrobić to samo. Król ostatnich 3 minut, chociaż swoją dwójkę trafia jeszcze Kaman, co wywołuje entuzjazm w całym Portland.

Kończymy równie miło - trójka „zemsta jest słodka” Harklessa i 121-84 przed wyjazdem do Oklahomy. Brawa, confetti, w Polsce wychodzi słoneczko. Jest pięknie. Kto do wywiadu? Stotts już mówił, iż dzisiaj musi to być jakiś „biały”. Trafia na Plumleego, który przez pięć minut nawija coś o Blazers.pl
Przepraszam za tę relację ...

lucero

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz