Hawks (26-17) @ Blazers (19-26) 104-98
Meczem z Atlantą Hawks, Blazers rozpoczęli serię pojedynków w Moda Center (aż 12 na najbliższe 14) w końcu wyrównując dysproporcję z meczami wyjazdowymi. Zestaw rywali nie jest specjalnie wymagający, więc pojawia się realna szansa/zagrożenie na awans do Nienawistnej Ósemki Konferencji Zachodniej.
Zaczęło się bardzo dobrze:
zbilansowany atak (trójka Vonley’a, udane akcje Plumlee, trafione rzuty Aminu i
McColluma) i szybkie objęcie prowadzenia 11:4. Trener gości zareagował
natychmiast i poukładana drużyna Hawks szybko odrobiła straty. Po pierwszych
minutach - według standardowego planu - ciężar gry miał wziąć na siebie lider
Blazers, ale nie był to dzień Damiana Lillarda. W efekcie przewaga gości wolno,
bo wolno, ale rosła.
Przełom pierwszej i drugiej
kwarty to był dramat w kwestii skuteczności Blazers: na 18 rzutów do kosza wpadł
jeden (i to - z całym szacunkiem - Ed Davisa). Przy niemocy Lillarda grę w końcu
przejął McCollum rzucając w trakcie jednej minuty 7 punktów i szybko niwelując
przewagę gości. Koniec drugiej kwarty to był dla odmiany okres nieskuteczności
Hawks. Aż dziw bierze że przy takiej postawie obie drużyny przekroczyły w
pierwszej połowie barierę 40 punktów.
Na początku drugiej połowy
rzucając swojego drugiego kosza Vonley przegonił w ilości zdobytych punktów
Lillarda, co najlepiej obrazuje słabszą formę lidera Blazers. Nic dziwnego, że
komentatorzy zaczęli używać sformułowania „Dziwny mecz”. Co gorsze na 5 minut
przed zakończeniem trzeciej kwarty, czyli na 17 minut pozostałe do końca,
Lillard „złapał” już czwarte przewinienie.
Stało się jasne, że Blazers
muszą oprzeć grę na innych graczach. Jednak dopiero pod koniec trzeciej kwarty
swoje pierwsze punkty w meczu rzucili bardziej przydatni ostatnio Leonard i
Crabbe. Ale mimo tych wszystkich nieszczęść ciągle losy spotkania były otwarte.
Czwartą kwartę Blazers
zaczęli ze zmianą liderów: na ławce szykowany na końcówkę usadowił się
McCollum, a na parkiecie ponownie zagościł Lillard. Początkowo trochę
przestraszony wizją złapania kolejnych fauli ograniczył wejścia pod kosz.
Skupiając się na rzutach dystansowych, szybko wyprowadził gospodarzy na
prowadzenie: jego szybkie 6 punktów (3+1 oraz rzut za 2) i jeszcze „trójka”
Leonarda wyprowadziła Blazers na obiecująco wysokie prowadzenie: 84:79. Hawks
odpowiedzieli natychmiast swoją bronią, czyli rzutami dystansowymi: „trójki”
Bazemore’a, Korvera i Millsapa pozwoliły na szybkie odzyskanie prowadzenia. „Lillard
Time” skończył się tym razem na nierozważnej decyzji rzutowej Damiana w kontrze
na 5 minut przed końcem meczu – typowy dla niego rzut na dobicie rywala, czyli
jest prowadzenie, jest kontra na podwyższenie, to „rzucę sobie za trzy z
nieprzygotowanej pozycji”.
Trzeba przyznać że Blazers walczyli do końca, mecz ciągnął się niemiłosiernie (niektórzy w Polsce pracują od rana – tego nikt w Oregonie nie brał pod uwagę), sędziowie uważnie analizowali komu powinna przypaść piłka, a Blazers wciąż pudłowali (Lillard, McCollum, Crabbe).
Trzeba przyznać że Blazers walczyli do końca, mecz ciągnął się niemiłosiernie (niektórzy w Polsce pracują od rana – tego nikt w Oregonie nie brał pod uwagę), sędziowie uważnie analizowali komu powinna przypaść piłka, a Blazers wciąż pudłowali (Lillard, McCollum, Crabbe).
Nie był to zły mecz. Była
walka z obu stron, były emocje, były zmiany nastrojów. Patrząc na zaangażowanie
drużyny i wolę zwycięstwo oraz zestaw rywali, awans do „Niechcianej Nienawistnej
Ósemki” grozi Blazers bardzo poważnie.
Na razie z braku chętnych,
ósme miejsce - „karane” brakiem draftu - zajęli Sacramento Kings po trzech
kolejnych wygranych. Najbliższy trzej rywale Blazers to: Lakers, właśnie Kings
i Batum Hornets.
Jak mawiał klasyk „nie ma z kim przegrać”.
ptb
Kevin Love będzie podobno do wzięcia. Pasowałby ale raczej nie mamy tego co może skusić Cavs.
OdpowiedzUsuńBill Simmons proponował w podcaście Love'a za CJ'a. Ciekawe, ale ja bym się raczej na to nie zdecydował .
Usuńja tez nie
OdpowiedzUsuńLaMarcus
Lova za samego CJ bym brał z pocałowaniem ręki. Rozciągałby grę a nie dublowałby się z Lillardem. Nawet Leonarda bym dorzucił.
OdpowiedzUsuń