26 lutego 2019

Rysy na monolicie

BLAZERS (37-23) @ CAVALIERS (14-47) 123:110

Dobra passa trwa. Od pozyskania nowych graczy, Hood i Kanter, TrailBlazers wygrywają pomimo trudnej serii wyjazdowej. W Cleveland całkiem nieoczekiwanie pojawiły się jednak pewne komplikacje.

Portland byli faworytem, bo gospodarze w tym sezonie mają inne cele. Ich pierwszy garnitur dobrze o tym wie i wzorem zabaw dzieci z różnicą wieku dał gościom ze stanu Oregon spore "fory" - przez pierwsze minuty nie ośmielili się trafiać do kosza. Portland zbudowało, głównie dzięki seryjnym punktom McColluma, 14 punktów przewagi i taki dystans pomiędzy drużynami był charakterystyczny dla całego meczu.
Zmniejszył się on, gdy na parkiecie pojawiał się drugi zestaw, jakby mniej świadomy celów stawianych w tym sezonie przed jeszcze niedawnymi mistrzami NBA.

Portland wydawało się na dobre odjechało w drugiej kwarcie: 42 punkty, skuteczność ponad 80%, bezbłędne trafienia za trzy. To w pewnym momencie wyglądało jak konkurs rzutów za trzy punkty, bo również gospodarze trafiali z większego dystansu niczym z rzutów osobistych. W obozie czerwono-czarnych wyróżniał się przede wszystkim Seth Curry, który trafiał z zamkniętymi oczami.
To nie powinno prowadzić do wniosku o jakimś postępie w skuteczności, wynikało raczej ze słabej obrony na obwodzie obu zespołów, o czym przekonaliśmy się po przerwie.

Na wzmiankę zasługuje jeszcze nowy pomysł taktyczny sztabu Blazers: wystawienie jednocześnie z Kanterem Collinsa. Wychodziło to przyzwoicie, bo Zach wspierał w obronie, a w ogóle wygląda na zdeterminowanego po przyjściu tureckiego dysydenta. Ta dwójka spędziła ze sobą w tym meczu dobrych kilkanaście minut i może to być silna broń w rywalizacji z drużynami dysponującymi silnym zestawem wysokich rezerwowych.

23 punkty do  przerwy wydawało się bezpieczną przewagą. Tych którzy w Polsce oglądali mecz na żywo, a była już w druga w nocy kusiło pewnie udać się na spoczynek. Ale warto było jednak przezwyciężyć zakusy Morfeusza. Bo też po przerwie zaczęły dziać się rzeczy dziwne, niespodziewane, a w pewnym momencie nawet niebezpieczne dla końcowego wyniku. Cleveland zaczęło nagle grać z determinacją: i w obronie, i w ataku. "Trójki" Blazers przy solidnej obronie na obwodzie przestały wpadać, a niektóre próby chociażby Aminu wyglądały żenująco. Co więcej, Cleveland z łatwością ogrywali wysokich graczy z Portland na desce. Przewaga topniała z każdą minutą, a przed końcem ostatniej kwarty zostało 4 punkty.

Na początek ostatniej fazy do ratunku delegowano CJ-a. I to był zły pomysł. Tylko sędziom Blazers zawdzięczają, że nie stracili prowadzenia. McCollum dodatkowo złapał 5 fauli, cała drużyna już na początku kwarty wyczerpała limit tychże, i zrobiło się naprawdę gorąco dla fanów gości, a emocjonująco dla kibiców w Quicken Loans Arena. Zabawa w kotka i myszkę skończyła się na 5 minut przed końcem, gdy przewaga wynosiła ledwie 3 punkty. Trójki trafiali kolejno: Lillard, CJ, CJ, Aminu i powróciło wspomniane +14.

Można chwilowe problemy w Cleveland potraktować jako rozprężenie przed dużo trudniejszymi wyzwaniami na Wschodzie, ale można dostrzegać pierwsze rysy, które w kluczowych meczach mogą się okazać bruzdami.

6 komentarzy:

  1. tureckiego dysydenta :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ssudio12:50

    Myślę, że za wcześnie, żeby wyciągać zbyt daleko idące wnioski. Spotkanie z tankującymi drużynami zawsze są dziwne i niebezpieczne. Oczywiście trzeba zachować czujność, ale nie trąbiłbym jeszcze na alarm.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ależ ten Curry się przyda w playoffach.

    OdpowiedzUsuń
  4. Brudne gierki Bostonu ----->twitter, ale chlopaki wydostali sie w końcu z niewoli i skopia w srode celtom d...

    OdpowiedzUsuń
  5. Krzyczał coś, szarpał ją, uciekła do windy...

    OdpowiedzUsuń