8 maja 2016

Magia Rose Garden


Golden State (2-1) @ RipCity (1-2) 108-120

Relację akcja po akcji z 1 meczu Portland u siebie w serii play-off z mistrzami z Golden State możecie przeczytać tutaj dzięki reportażowi live naszego wojennego korespondenta. Wszyscy liczyliśmy na to zwycięstwo jak na szklankę wody na pustyni. Martwy Curry to dobre Curry. A oprócz osłabień w obozie przeciwnika co jeszcze zagrało? Wszystko to co w game nr 2 plus magia RipCity, która pozwoliła gospodarzom wybronić przewagę i osłabić morale GSW. Nie było widać u nich w końcówce wiary w zwycięstwo, pomimo masakrycznego początku meczu w wykonaniu Klaya Thompsona oraz bajecznego występu Greena w drugiej połowie. Wszystko to za mało na monolit kierowany przez Terrego Stottsa i Damiana Lillarda.


W tym meczu, zwłaszcza w jego pierwszej fazie, widzieliśmy mocne ograniczanie naszych obrońców na linii poprzez trapowanie Lillarda, podwajanie go na skrzydle oraz wpuszczanie rolującego wysokiego pod obręcz z akcją w obronie 1 na 1 w nadziei, że nie trafi oraz z blokiem z pomocy. I to działało. Wiemy że Lillard i Plumlee grają w meczu 1000 pick&rolli, z czego 999 nie kończy się punktami wysokiego. Niezbyt też w tej serii udaje się odgrywanie przez fałszywego point centra po zrolowaniu piłki do niepilnowanego skrzydłowego, który kończy niekontestowaną trójką bądź od linii bocznej atakuje kosz. Ten wynalazek Stottsa kompletnie pognębił Clippersów, którzy nie spodziewali się, że Plumlee może ciułać po 10 asyst na mecz, a Harkless i Aminu dziurawić sieć wsadami. Steve Kerr był jednak już na to przygotowany i mistrzowsko rozpracował ten atak, pozwalając Masonowi kończyć floaterem bądź lay-upem, odcinając skrzydła i obwód od kończącego podania.

Graliśmy zatem podwójne i potrójne zasłony na obwodzie do Lillarda i McColluma. Na początku to jeszcze nie przekładało się na wynik, bo dobrze nastawiony celownik miał pistolet maszynowy Thompson M1A1. Lillard jednak po step-backu i pull-upem trafiał od początku. McCollum przebudził się dopiero w drugiej połowie, ostatnio długo rozgrzewa swoje nadgarstki. Po otwierającej trójce zniknął szybko Harkless i zastanawialiśmy się co się stało? Kontuzja czy narobił bigosu w oczach trenera? Tak czy inaczej w jego buty wszedł Aminu, grając jako stretch four praktycznie do końca spotkania, co dało nam dodatkową wymienność niskich graczy na poz 2 i 3, z czego korzystali i Henderson i Crabbe. Dobrze funkcjonowała zespołowa obrona i takie niby pół i ćwierć przechwyty demontowały ofensywę rywala. GSW zanotowali także sporo strat.

Portland mieli po szybkiej zbiórce lub przechwycie naprawdę sporo szans na punkty w kontrataku ale GSW bardzo dobrze wyglądają w transition defence. W drugiej kwarcie i potem przez cały mecz pojawił się Aminu. I to jak się pojawił! Trafiał wszystko - trójki z rogów w akcji, w której po zasłonie zbiegający w paint point-guard markował drive odrzucając do Wodza stojącego w rogu, albo sam przodem kończył lay-upem z prawej ręki, nie pękając nawet przez Draymondem Greenem. Pomylił dopiero na samym końcu jeden jedyny rzut z dystansu, ale wtedy wynik był już rozstrzygnięty.

Szczęście Portland jest też takie, ze zawodzą zmiennicy Warriors. Iguodala jest daleki of formy, jaką zaprezentował jako MVP finałów rok temu. Ian Clark niech gra w tej serii jak najdłużej, a Ezeli nie powtórzył dobrego występu z poprzedniego meczu. Jedynie Barbosa gra naprawdę dobrze. Nasza ławka górą - 27-18.

W drugiej połowie przy cały-czas-prowadzeniu 10-16 punktami cztery z rzędu niekontestowane trójki trafił D. Green i to był ten moment, który dolał łyżkę dziegciu do tej beczki z miodkiem. Blazers kompletnie pozastawiali go niekrytego na obwodzie, popełniając proste błędy przy przekazywaniu krycia.

Damian Lillard ciągnął mecz i wynik, a gdy brakowało porządku w organizacji rozegrania przy CJ-a na jedynce, lider szybko wracał z ławki. Trafił kilka naprawdę dalekich trójek i brawo za to, że sam umie w zasadzie sobie te rzuty wykreować, nawet przy niezbyt potężnej zasłonie. TrailBlazers zagrali też w drugiej połowie kilka ciekawych pick&rolli Lillard/McCollum, gdzie niski rolujący oddawał rzut pull-up'em z mid-range. Świetny pomysł Stottsa na ominięcie w ten sposób wysokiego bloku rywali w paint.

Blazers prowadzili, Blazers kontrolowali i być może wszystkie gazety pisałyby dzisiaj "Blow-out w Portland", Mistrzowie na kolanach" itp, gdyby gospodarze nie zdekoncentrowali się w połowie czwartej kwarty, pozwalając Wojownikom na run 9-0. Zaraz jednak Lillard i spółka wzięli sprawy w swoje ręce i znów w końcówce widzieliśmy garbage-time.  Jak na razie każdy mecz kończy się wysokim zwycięstwem gospodarza. Czy czeka nas choć jeden zacięty mecz, najlepiej z dogrywką, zakończony game-winnerem w ostatniej sekundzie akcji?

Brawo za zwycięstwo, gramy kolejny mecz w Moda Center Rose Garden, gdzie działa magia, a także działają magiczne rękawki w koszulkach TrailBlazers! Następny mecz o 4.30 z poniedziałku na wtorek chyba z Currym.

2 komentarze:

  1. strok12:43

    paradoksalnie po tej wygranej jeszcze bardziej boli mecz nr 2, chciałbym zobaczyć Davisa w pierwszej piątce(mniejsze zło w tej serii), Plumlee nie istnieje...

    OdpowiedzUsuń
  2. Napisałem kilka zdań (wiecej zdjec) z Game 3 to koledzy wrzucą

    Moe z tego co mowili w RipCity Radio miał kontuzje po meczu nr2 (po upadku) wiec dostal minuty na obadanie sytuacji i Stotts doszedl do wniosku iz jest jednak nie halo przez co wszedl Henderson

    OdpowiedzUsuń