Blazers (47-27) @ Chicago (40-32) 91-74
Portland wygrali bez cienia wątpliwości w Chicago, prowadząc momentami różnicą ponad 20 punktów. Czy to zwycięstwo przekonuje, że TrailBlazers znowu są na właściwych torach? Na pewno powrót Aldridge'a poprawił balans drużyny w ataku, spacing, inside outside i ilość zbiórek. Malkontent powie jednak, no tak... ale jak ten przeciwnik gra? I rzeczywiście, po słabej Atlancie teraz równie fatalnie w ataku zaprezentowali się rywale, trafiając z gry poniżej 40%, w tym 17% za trzy i stając na linii rzutów wolnych tylko 7 razy w całym meczu (sic!).
Początek meczu był wyrównany i nic na razie nie zapowiadało niemal blow-outu w drugiej części spotkania. Pudłował niemiłosiernie Aldridge swoje jumperki, Byki nie pozostawały dłużne i mecz toczył się leniwie do czasu, gdy weszli zmiennicy. No i tutaj wartość dodaną dał Mo Williams, który zrobił różnicę. Dzięki jego świetnej grze (18 pkt w 25 minut, 7/12 z gry) - pull up jump shoty po zasłonach, trójki i celne osobiste oraz końcowej trójce Lillarda Portland odjechało na 11 pkt do przerwy.
Ale to nie koniec. Na początku drugiej połowy przypomniał o sobie Batum (3za 3 w 6 minut) i zrobiło się 65 - 43. Potem wszedł Robinson i zdobył 6 kolejnych punktów dla drużyny, w tym efektowny alley-up. Aldridge dał sobie spokój z rzucaniem (2/10, 5 pkt) ale za to świetnie zbierał (13 w 29 minut). W ogóle Stotts poprawił w końcu (o co od tak dawna się domagaliśmy) dzielenie czasu z ławką i już starterzy nie grają po 40 minut (Aldridge, Lopez, Matthews po około 30) i bardzo dobrze. Solidnie zagrał Lillard - poprawiając przede wszystkim shot selection - 16 pkt, 6/14, ale drużyna z nim na parkiecie +29. Reszta zmienników jak zwykle nic, a znowu swojej szansy nie dostali CJ i Claver - i patrząc, w jakim jesteśmy punkcie sezonu, już raczej nie dostaną.
W 4 kwarcie i wobec wyniku +20 nic ciekawego się już nie działo i Stotts na ostatnie minuty wypuścił głębokie rezerwy. Teraz powrót do domu. 8 spotkań. Może być 4:4, ale też 8:0. Zależy jak Blazers do tego podejdą. Niby na papierze są faworytami, ale... Memphis i Suns są pod nożem, Warriors groźni i nieprzewidywalni a Clippers po prostu mocni. W formie z listopada/grudnia Portland by ich pewnie łyknęli, ale teraz... zobaczymy.
PS. Kilka miesięcy temu po kolejnych z nimi zwycięstwach chcieliśmy grać w PO z SAS. Teraz już chyba nie (56-16, 16 wins).
Trzeba walczyć o 4 miejsce bądź nie dać się zepchnąć z 5. Myślę, że warto się zmierzyć z Houston w I rundzie (kontuzja Beverlego + kostka Howarda), a ewentualnie później napsuć krwi Spurs, którzy już z Memphis mogą mieć niezłe schody. Wolałbym unikać w I rundzie LA Clipps i OKC.
OdpowiedzUsuńNie mamy szans wyprzedzić Houston. Nawet przy mega- optymistycznym założeniu 8-0 Rakiety mają taką przewagę, że gdyby nawet przegrali wszystkie mecze trudne (5-6 do końca) - a nie mają łatwego kalendarza - to i tak nas wyprzedzą. Na co można liczyć? że kontuzja Berverleya zrobi różnicę...
OdpowiedzUsuńRozbawiło mnie to setnie:
OdpowiedzUsuńhttp://sunsnation.blogspot.com/2014/03/suns-przegrali-z-lakers-serio.html