W sosie własnym

HORNETS (23-31) @ BLAZERS (30-25) 103:109 OT

Brak emocji transferowych, bo trudno takimi nazwać sprzedaż worka kalafiora do Chicago, najwyraźniej zastąpiono nieoczekiwanym dreszczowcem z zespołem Batuma.

Nic nie wskazywało na jakiekolwiek problemy w tym meczu. Blazers szybko objęli prowadzenie. Najwyraźniej swoją przydatność do zespołu próbowali udowadniać zawodnicy jeszcze wczoraj wymieniani do eksportu: Harkless wyszedł w pierwszej piątce, Nurkić łaskawie postanowił trafiać z trzydziestu centymetrów, Turner mądrze wybierał pozycje rzutowe, Aminu skupił się na walce na tablicy, nawet Leonard pojawił się na dwie minuty i trafił kończącą pierwsza połowę trójkę.

"Szarlotki" kilka razy dochodzili, ale jak w połowie ostatniej kwarty przewaga ponownie osiągnęła dwucyfrowy poziom wydawało się pozamiatane. I wówczas objawił się niejaki Kemba Hudley Walker, który sam doprowadził do remisu. Obrona Blazers musiała się więc ostro napracować żeby nie przegrać tego meczu.

W dogrywce było już trochę lepiej, głównie dlatego że goście przestali trafiać. Nie przeszkodzili nawet sędziowie, którym znowu nie spodobał się sposób stawiania zasłon przez Bośniacką Bestię. Kamyczek do zwycięstwa dołożył Moe, który miał być już dzisiaj w innej drużynie, najpierw powstrzymując kontrę rywala, a następnie przytomnie dobijając ważną piłkę.

Głupio byłoby ten mecz przegrać, bo do grona dwudziestopięcioporażkowców dołączyło właśnie OKC. Kto wie jednak, czy cała stawka nie powinna się poważnie zacząć obawiać Lakersów: w kontekście wczorajszego naboru z Cleveland i ostatniej serii (cztery wygrane, 8:2 w ostatnich meczach). Ten nasz play-off to taki na razie patykiem na wodzie pisany.