22 listopada 2018

Wkalkulowane, acz niepokojące

BLAZERS (12-6) @ BUCKS (13-4) 100:143



Rzut oka na wyjazdowy terminarz nasuwał oczywistą taktykę: wygrać ze słabymi w tym roku Wizards oraz Knicks, i z pozycji lidera pojechać do Milwaukee. Z nadzieją na litość. Gospodarze tej nie okazali - najwyraźniej porażka w Moda Center za bardzo ich zabolała.

Jeżeli ktoś miał jeszcze jakiekolwiek nadzieje na wyrównany mecz - mógł się ich pozbyć już po pierwszych trzech akcjach defensywnych. Proste błędy w obronie Nurkicia, Lillarda i McColluma to temat na dłuższą dyskusję. Pozytywny bilans mocno mydli oczy pod względem postawy defensywnej czołowych graczy. I to nie tylko dzisiaj "na zmęczeniu", ale także w tych lepszych meczach. Początek sezonu wybacza wiele, można "wykręcić" serię zwycięstw na samej ofensywie, ale nie ma się co łudzić, że koszykówka się tak diametralnie zmieniła, aby to wystarczyło. Wcześniej czy później słaba defensywa wyjdzie na światło dzienne, a najgorzej jakby się objawi w ewentualnej wtopie play-offowej (patrz dyskusje po Pelikanach).
Bucks szybko zbudowali przewagę, a komentatorzy już w połowie pierwszej kwarty mogli świętować urodziny. Trener Stotts rzucił na parkiet jedynego nie zmęczonego - tyle, że rekonwalescenta.
Mo Harkless wyglądaj jednak jakby trenował w ostatnich tygodniach z Odrą Pruszków - podążając żartem z ostatniego podcastu, i niewiele pomógł (a nawet trochę zaszkodził).
Blazers nie trafiali aż do momentu, gdy na parkiecie pojawili się będący w przyzwoitej formie Turner i Leonard. Pod nieobecność Setha Curry, Terry Stotts zakończył eksperymentowanie z Simonsem i Baldwinem pozostawiając do pomocy rezerwowym: Lillarda do końca pierwszej kwarty, a CJa na początku drugiej. Jak się mogą czuć tacy gracze jak Simons w takiej sytuacji, którzy zawiedli dostając kilka minut w jednym meczu pokazują później przypadki bojącego się własnego cienia przy próbie rzutu Meyersa Leonarda.
Ten problem z ustawieniem rezerwowych nasuwa również refleksję o przydatności nieobecnego zawodnika, niczym z Kochanowskiego "nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz". Może to akurat osoba Setha Curry, faktycznie mało przekonującego, sprawiała że rezerwowi nadrabiali nawet gorsze początki meczu starterów. Inna sprawa, czy z Bucks dzisiaj cokolwiek by pomogło. Nie miejsce to na chwalenie rywala, ale oni grali tak:
Nic dziwnego, że przewaga rosła i rosła. W drugiej kwarcie realizatorzy wręcz epatowali statystykę punktów zdobytych z pomalowanego, typu 32:4 na niekorzyść, rzecz jasna, Blazers. To chyba skłoniło do przesunięcia gry pod kosz - i w zasadzie przez kilka minut mieliśmy zmagania Nurkicia z obrońcami gospodarzy. Bośniak wychodził z nich obronną ręką. Problem w tym, że starczało to ledwie na utrzymanie 20-punktowego deficytu, który nawet przekroczył tę barierę po komicznym błędzie w ostatniej akcji pierwszej połowy.


Na trzecią kwartę Blazers wyszli jakby był remis, a Lillard z CJ-em przyjechali po dwutygodniowym urlopie. Musieliśmy więc "podziwiać" kwartę rzutów osobistych. I dzięki temu panowie wyrobili bilans punktowy po 22 pkt. - ale chyba nie o to chodzi w koszykówce? Stotts, że mecz jest przegrany, zorientował się chyba dopiero pod koniec kwarty, gdy publiczność zgotowała Giannisowi "o trudnym do przeliterowania nazwisku" owację na stojąco. Ze wszech miar zasłużoną. A trenerowi Blazers po raz kolejny zabrakło fantazji. Czego się obawiał? Że przegramy w Milwaukee pięćdziesięcioma punktami? No to przegraliśmy "ledwie" czterdziestoma trzema. Może liderowi faktycznie nie przystoi. Tylko, że z nas to chyba taki tymczasowy lider. O czym też warto byłoby pamiętać.


W końcu wyszli. ONI. Tak oczekiwani: Baldwin Czwarty, Simons Pierwszy i Swanigan Ostatni. Przykre tylko, że w tym towarzystwie pałęta się Zach Collins, co do którego mieliśmy inne oczekiwania, przeżywający pierwszy poważny kryzys w swojej enbiejowskiej karierze.
tylko, że nic nie mogło uratować Blazers przed pogromem, bo każda akcja Bucks to była energia: na parkiecie, na ławce i na hali. No i weź wygraj z faworytem jeden mecz, to cię później tak "zbutują".


Teraz zasłużony odpoczynek - wszystkiego dwie doby, a w międzyczasie trzy i pół tysiąca kilometrów z Wisconsin do Kalifornii. Z Golden State wbrew pozorom mamy większe szanse niż z tymi "mordercami" Bucks.

5 komentarzy:

  1. kalinowski198711:03

    to jest szósta najwyższa porażka (największa różnica punktów) w historii PTB.

    OdpowiedzUsuń
  2. O obronie i wpływie rotacji na pewność zawodników - trafione w punkt !

    OdpowiedzUsuń
  3. Ważna ta wygrana z Knicksami. Ten mecz powyżej, z Seattle szalejącego Szona Kempa puśćmy w zapomnienie. W tym roku gramy na playoffs, a nie o złote kalesony w zasadniczym.

    OdpowiedzUsuń
  4. W "normalnej" organizacji typu Spurs w tak ciężkim meczu back2back Lillard CJ i Nurkic dostaliby wolne. I to z o wiele lepszym pożytkiem dla samopoczucia(bo porażkę kalkulowaliśmy wszyscy) a pewnie i wyniku, gdy Budenholzer wpuściłby rezerwy. Ale nie Stotts...

    OdpowiedzUsuń