Kibice na trybunach

BLAZERS (9-8) @ ROCKETS (8-9) 101:104

Emocjonująca rywalizacja odrestaurowanych Rockets z przetrzebionymi kontuzjami Blazers. W świetle kamer telewizyjnych i na oczach nielicznej, ale zawsze, publiczności w Toyota Center. 

Drużyna z Portland, całkiem dobrze poukładana przy tylu absencjach przez Stottsa, bardzo dobrze zaczęła mecz. Wypracowana 20 punktowa przewaga to efekt skutecznej, zbilansowanej ofensywy i twardej, bezfaulowej, defensywy. Rywal szybko się pozbierał, w końcu ma wiele atutów w tali wyczyszczonej z brodatego jokera, a i Blazers starczyło sił w defensywie tylko na początek meczu. Jeszcze do przerwy Rockets odpaliły na prowadzenie, a w III kwarcie prowadzili nawet 10 punktami. Mecz dla Blazers podtrzymał Trent serią trójek. Końcówka była na styku, ale Lillard trochę niefartownie, a trochę nierozsądnie ją rozegrał. W kluczowej akcji zawiódł ten, dzięki któremu w ogóle była możliwy tak wyrównany koniec meczu - Trent spudłował spod kosza, nie wymuszając przy tym faulu. Do dogrywki mógł doprowadzić jeszcze Simons - jedną trójkę trafił, decydującą jednak spudłował. Może gdyby Blazers mieli na ostatnią akcję nie 2,1, a 0,9 to bylibyśmy świadkiem jeszcze dogrywki. 

Teraz długa, tysiącmilowa podróż do Chicago, gdzie też łatwo nie będzie. Drużyna mimo przeciwności losu walczy, ale jednak brakuje ludzi do grania. Może przydałby się teraz Whiteside?