Kings (1-5) @ Blazers (4-2) 85:96
W dniu, w którym Celtics pokonali, mistrzów z Miami, a Cavs stoczyli epicki pojedynek z 76rs, zakończony zwycięstwem po dwóch dogrywkach, w Sacramento byliśmy świadkami niezbyt urodziwego meczu, który raczej nie pozostawi głębszego śladu w niczyjej pamięci.
Mecz, w którym lider drużyny trafił 1/15 rzutów z gry, miał więcej zbiórek(sześć) niż punktów(cztery), rzucił tylko 2 z 4 osobistych, nie musiał zakończyć się happy endem. Tak, tego dnia D. Lillardowi nie wychodziło prawie nic. Na szczęście Blazers, w przeciwieństwie do Kings, nie są ekipą jednego zawodnika. L. Aldridge. Batum, Matthews stanęli na wysokości zadania. No i najważniejsze, Sacramento zagrało jeszcze gorzej niż wczoraj.
Do zwycięstwa wystarczyło blisko 44% skuteczności za dwa.
Sytuację ratowały, podobnie zresztą, jak w prawie każdym meczu tego sezonu, trójki- rzucane na bardzo dobrej 45% skuteczności.
Początek spotkania to bardzo nieśpieszna gra z obu stron. W Blazers punktowali przede wszystkim Lopez( 6 pkt)i Aldridge(12pkt), tuszując indolencję strzelecką graczy obwodowych. Pierwsza kwarta zakończyła się trzypunktowym prowadzeniem Blazers. W drugiej z dobrej strony pokazali się Wright i Williams, co było istotne wobec serii pudeł Lillarda i Batuma ( po dwa punkty do przerwy!). Błysk talentu rookie B. McLemore'a, który trafił dwie trójki, budząc do życia znudzoną publikę w... Sleep Train Arena, pozwoliły Kings utrzymać się w grze i zejść do szatni tylko z 7 punktami straty oraz nadziejami na udany rewanż.
Złudzenia te zostały rozbite przez, przebudzony po niemrawej pierwszej części ,duet Batum- Matthews, który zaaplikował gospodarzom 4 trójki. Swoje dołożył równo grający przez cały czas LMA i na finałową kwartę schodziliśmy z bezpieczną przewagą 15 punktów.
4 Q rozpoczęło się zgodnie z planem.Trafiali Freeland, Batum, Matthews, a Robinson dostawał się na linię rzutów osobistych, gdzie trafił 3/4. Na 8 minut przed końcem zrobiło się 81:61 i blow-out stawał się coraz bardziej nieunikniony. Wtedy to z tronu podźwignął się król D. Cousins. W ciągu 5 minut zdobył 8 pkt( 33 w całym meczu). Dzielnie asystowało mu dwóch giermków, J. Fredette i B. McLemore. Przewaga Blazers zmalała do 7 punktów. Ta brawurowa szarża została przerwana trójką Batuma. Na zegarze pozostało półtorej minuty do końca i 12 punktów przewagi. Ostatecznie Blazers wygrali 96:85.
To były dwa planowe zwycięstwa ze słabymi Kings, z Kings, którzy będą rywalizować o bardzo wysoki numer w najbliższym drafcie. Tego typu starcia nie mogą być wykładnią formy poszczególnych graczy Blazers. Warto jednak podkreślić dobrą, ustabilizowaną dyspozycję Aldridge'a, który był ostoją ekipy w oby spotkaniach. Swoje zrobili też mimo przestojów Batum i Matthews. Coraz lepiej radzi sobie Lopez (double-double w drugim meczu). Postawa Freelanda i Robinsona pod tablicami pozwala sądzić, że będzie to trwały trend , a nie jednorazowy wyskok. Gra tej dwójki, plus punktujący za łuku Wright i Williams, daje zapomnieć o zeszłorocznym ławkowym koszmarze. Lillard zagrał dobrze w Portland, a taki mecz jak ten rewanżowy zdarza się nawet największym gwiazdom. Są po prostu dni, w których lepiej nie wychodzić z domu. A najbliższe dwa mecze, z Pistons i Suns, gramy w Moda Center Rose Garden , a więc głowa do góry!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz