www.oregonlive.com
Kings (1-4) @ Blazers (3-2) 91:104
Blazers prowadzili w tym spotkaniu od samego początku, dając się tylko raz wyprzedzić, ale to było krótkie dwupunktowe interludium.Kolejny mecz na bardzo dobrym poziomie skuteczności. W całym meczu osiągnęli ponad 48% FG i 43% 3FG.
Pierwsza kwarta miała dość wyrównany przebieg, według schematu cios za cios. Dwie trójki w ostatniej minucie, najpierw Wrighta ( i to był niestety jego jedyny wkład w to zwycięstwo), a poźniej Lillarda pozwoliły zakończyć tę część gry z siedmiopunktową przewagą. Przełom pierwszej i drugiej kwarty to bardzo efektywna gra w pomalowanym duetu Freeland-Robinson. Skuteczność T-Roba, w całym spotkaniu 4/5 za dwa i 4/4 FT oraz zbiórki i to Freelanda pomogły odjechać Blazers na blisko dziesięć punktów. Później w paint nie było już tak radośnie, gdzie szalał, znakomicie dysponowany tego dnia, Cousins( 35pkt, 9zb). Kolejny raz przegraliśmy starcie w tym sektorze parkietu, tym razem 30:42.
Końcówka pierwszej połowy to one-man-show Matthewsa, który zaliczył 10 ze swoich 18 punktów, w całym meczu.
Przerwa podziała mocno uspokajająco na Blazers, którzy przez ponad 2 minuty, nie byli w stanie oddać celnego rzutu. Sygnał do ataku dał Lillard, który faulowany podczas śmiałych wjazdów pod kosz(więcej tego, prosimy o więcej!), aż czterokrotnie, w tej kwarcie, dostawał się na linię rzutów wolnych. Z gry celnie zaczęli trafiać Lopez, Batum, Aldridge i Matthews. To była ta sekwencja meczu, w której s5 Blazers toczyła skuteczny bój z kompletnie osamotnionym D. Cousinsem. Tak, w Sacramento król jest jeden, ani obiecujący I. Thomas , ani kreowany na mistrza asyst Vasquez nie byli w stanie skutecznie wesprzeć swojego lidera.
Na finałową kwartę Blazers wychodzili z 11 punktami przewagi. Przez pierwsze pięć minut tej odsłony Kings mogli mieć nadzieję na pozytywny dla siebie finał, zachowując stratę tylko sześciu punktów. Wtedy objawił się Aldridge jako lider pełną gębą, prawdziwy clutch. W ciągu 2 minut trafił 4 razy z rzędu, dając bezpieczną dwunastopunktową przewagę. Wynikł ustalił Batum, trafiając swoją trzecią trójkę.
To był równy, dobry mecz zawodników pierwszej piątki. Oczywiście zdarzały się przestoje, głupie straty( 17 w meczu), ale ani Matthews, w drugiej kwarcie, ani Lillard na początku drugiej połowy, nie pozwolili rozpędzić się Kings. Na zwycięstwie mocny stempel odcisnał zaś niezawodny w koncówce Aldridge. Takiej gry, takich zachowań oczekuje się od liderów.
Wśród rezerwowych błysnęli, nie pierwszy raz, Freeland i Robinson, na których agresję i skuteczność na tablicach patrzy się z coraz większą satysfakcją. Słabo usposobiony strzelecko Williams (1/6 za dwa), rozdał jednak 6 asyst, skutecznie znajdując pod koszem Batuma i Aldridge'a.
Dzisiaj rewanż w Sacramento i... wynik pozostaje sprawą otwartą. Król D. Cousins to bestia, a jeśli dostanie rzetelne wsparcie od pozostałych może być naprawdę ciężko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz