Blazers (41-20) @ Timberwolves (14-47) 113-121
To był dzień, w którym Hawks nie dali rady 76ers. I tylko dlatego Blazers nie stali się pośmiewiskiem numer jeden ligi. Kiepskie to pocieszenie dla fanów Portland, wychodzących z traumy po czarnym czwartku. Mecz, który miał osłodzić gorycz ostatnich dni, dać nadzieję na przyszłość, tylko pogłębił depresję.
Jeśli po tym jednym meczu, mielibyśmy szukać odpowiedzi na pytanie, czy Blazers są w stanie grać bez Wesa Matthewsa, wniosek powinien być jednoznacznie pesymistyczny. Było źle, momentami fatalnie. Początek nawet optymistyczny. Bezbłędny Batum ( 2 trójki w minutę), jump-shoty Aldridge trzymały grę PTB, nawet cegły Lillarda z półdystansu ( niestety, niepokojący, utrzymujacy się od kilku tygodni trend) nie wpłynęły negatywnie na efektywność rzutową. 55 % w pierwszej kwarcie (poziom dawno nieosiągalny), mimo atrofii w obronie pozwoliło na skromne jednopunktowe prowadzenie. Zwiastunem tragicznego końca mogło być wtedy to, co Peković robił z Lopezem. 6 ofensywnych zbiórek Czarnogórca i 9 punktów. RoLo nie powrócił ze stypy po Matthewsie-2 punkty i 2 zebrane piłki. Deski i paint totalnie zdominowane przez Wolves. Po takim otwarciu "obrona" Blazers nie powróciła już do życia.
Kiedy w połowie drugiej odsłony, w ciągu minuty Lillard, Batum i Wright huknęli za trzy wydawało się, że Blazers przejmują kontrolę. Niestety były to ostatnie chwile bieda- dominacji Portland w tym spotkaniu. Wiggins, Rubio, Neal, Garnett zaczęli trafiać niekontestowane rzuty i z 9-punktowej przewagi ostało się jedynie cztery. To był czas, w którym Wolves narzucili tempo, które dla mumii w koszulkach Blazers okazało się zabójcze. Run 8-0 na powitanie trzeciej kwarty, nieomylny Wiggins ( 5/5), prawie bezbłędny Martin( 5/9) wywindowali skuteczność na kompromitujący dla obrony rywali poziom 61%. Wolno, bez serca, bez ducha z Kamanem pogrążonym ciągle w zimowym śnie. Kolejny mecz z irytującymi stratami(4!), pudłami z łatwych pozycji. Od wielu tygodni koszykarskie IQ Niemca znajduje się w wyraźnym odwrocie.
Gdyby nie Lillard "jak za najlepszych dni" (2/2 za trzy i skuteczne penetracje) mielibyśmy wczesny blow-out. Osierocony na obwodzie walczył dzielnie, kończąc mecz z 32 punktami z 23 rzutów. Niestety inni zawodzili. Padła, ratująca Blazers milion razy broń w postaci mid-range Aldridge'a- 2/5 w decydujących momentach, przy 50 % w całym meczu. Zgasł też Nicolas Batum- świetny przez trzy kwarty, kiedy to trafił 3/5 za trzy, koncząc z 17 punktami z 12 prób. Na nic zdały się starania A. Afflalo, który w końcówce zaliczył 6 ze swoich 14 punktów. Blazers nie byli w stanie zatrzymać backcourtu przeciwników. 17 punktów w 9 minut G. Neala zabiło Blazers. Defensywa była laskawa dla każdego, kto rzucał. Trafiali Rubio, Martin i LaVine. Wolves mieli w finałowej fazie rywalizacji 66% skuteczności!!!!!!!. Tego nie dało się wygrać. Obrona, choćby szczątkowa to w koszykówce bardzo ważna rzecz.
A. Afflalo zastąpił w s5 Matthewsa i nie był to występ jakoś szczególnie zły, zwłaszcza na tle tego co ostatnio pokazywał Wes. Ważniejsze jest to , że rolę rezerwowego sg przejął CJ McCollum. 3 punkty z 5 prób w 17 minut wymusza chyba poszukiwanie innych rozwiązań. Może warto jeszcze raz mocniej postawić na żwawszego ostatnio Wrighta ( 8 pkt w tym dwie trójki), może należy spróbować agresywnego na obwodzie Alonzo Gee? Przed sztabem trenerskim sporo roboty, aby na nowo poukładać porozrzucane puzzle.
Po kontuzji Matthewsa Blazers mogli pokazać sportową złość, zamiast tego zaprezentowali się jak sieroty po stracie ojca. Im szybciej uświadomią sobie, że rozpamiętywanie niczego dobrego nie przyniesie, tym lepiej dla perspektyw całej organizacji. To będzie test na sportową i mentalną dojrzałość, być może dużo trudniejszy niż starcie oko w oko z Westbrookami i Jamesami.
https://vine.co/v/OEwA1ivtIT0 chyba najlepsze podsumowanie dzisiejszej "obrony"
OdpowiedzUsuń