28 marca 2016

Relacja z Moda Center

Głupi jestem i tyle - o tym jednak na końcu.

Część pierwsza utknęła na locie do Seattle. Ponownie udało się wylądował i tym razem szybkim krokiem udaje się do kolejki jadącej do centrum, czasu do Amtraka mam tak sobie, więc nie ma tym razem oglądania samolotów. Sprawdzenie skrzynki pocztowej skutkuje zerową ilością e-maili. To wiadomość z jednej strony dobra (brak informacji o opóźnieniu Amtraka, który ostatnio miał już na starcie status TLK) z drugiej stresująca i lekko już niepokojąca (brak transakcji sprzedaży biletu Blazers). Docieram o czasie, mam nawet kilkanaście minut, aby spokojnie zasiąść w klimatycznej poczekalni Amtraka. Słonko świeci, jest ciepło, więc żyć nie umierać.
Amtrak dociera do Seattle jak w zegarku. Oczywiście to jeszcze nie oznacza podobnego procesu w Portland, ale jest dobrze. Ludzi sporo, gdzieś tam straszą, iż wszystkie miejsca zajęte więc należy siadać tam gdzie dostało się przydział - ja sobie zmieniłem go na restauracyjny, bo i stolik i wreszcie coś przydałoby się zjeść . Amtrak nie tylko się nie spóźnia, ale także naprawili sobie WI-FI, dzięki czemu nadrabiam małe zaległości w informacjach krajowych. Jakoś szczególnie optymistycznie to mnie one nie nastroiły.

Podróż mija szybko, ale jakbyście zobaczyli kolejkę do „Warsu” to od razu odechciewa się jeść. Taktyka, która tego wieczoru miała w innych warunkach okazać się kluczowa, jest jasna - czekam, aż tłum się rozpłynie. Rozpływa się po około 90 minutach, więc na złość naszemu rządowi kupuje wegetariańską sałatkę a i zapoznaje małżeństwo podróżujące z rowerami. Spóźnienia nie ma, wszystko idzie gładko, postanawiam więc odpalić aplikację hotelową, aby zobaczyć dokładne położenie mojego hotelu. Odpalenie nie wypada najlepiej, więc mapka pomocnicza i….. wskaźnik leci na wschodnie wybrzeże. Czy ja byłem narąbany rezerwując te hotele? Wszystko wskazuje na to, iż mam nocleg w Portland koło Bostonu. Fakt ten doprowadza mnie do sporego wkurzenia, ale spokojnie - to wszystko była kwestia jednej literki w hotelu. Jednak śpię tam gdzie spać chciałem….

Hotel to spora radość, jak przypomnę sobie ostatnią miejscówkę, która kosztowała mnie 20% więcej, a miała 90% mniej gwiazdek. Jest super przyjemnie. Rozmyślam jak tu ułożyć plan dnia do meczu (4 godzinki), ale głównie to walczę z biletem. Im bliżej, tym ceny złośliwie spadają. Jak chcę kupić to jest zupełnie odwrotnie. Na nic umiejętności tradingu na giełdach - muszę obniżać cenę już dosyć ostro, bo walczą ze mną dwa inne rzędy, które mają lepszy widok. Bilet finalnie sprzedaje się na 2 godziny przed meczem, ale nie będę Wam mówił w jakiej cenie, ale generalnie ten co kupił to dla mnie farciarz.

W międzyczasie ma miejsce jeszcze jedna historia. Otóż pierwszy raz w Portland ktoś włamuje się na peron kolejowy. Chodzą słuchy, iż to ja, ale nie wierzyłbym plotkom. Gdyby to jednak nie były plotki, to gość zapomniał przejściówki energetycznej, a ta może nie była wiele warta, ale trudno byłoby ją kupić, a energia do sprzętu konieczna. Jako, iż Amerykanie mają lekkiego bzika z poczekalniami kolejowymi, dworcami itd to zanim by ów człowiek wrócił do Warsu to mógłby się zakończyć mecz Blazers. Wybiera więc otwartą dramę technologiczną. Tam kilka susów między słupami i prewencyjne zatrzymanie - na szczęście nie policyjne a przez bagażowego. Bagażowy okazał się równym gościem, zero instynktu konfidenta i dzięki temu intruz ma nawet podwózkę wózkiem bagażowym do pociągu, tam szybka akcja, łowy i transport tą sama drogą. Muszę o tym poczytać w najbliższym OREGON NEWS.

Do meczu czasu już nie tak wiele, więc koszulka i lecimy. Od hotelu do hali jeden przystanek, a że akurat jechał tramwaj to pojechałem. Pod halą okazało się, iż transport nie jest darmowy… znów wizja więzienia, ale luzik. Dostaje warning i niech uczą się nasze kanarki kultury i wyrozumiałości. Czas spędzony pod halą możecie oglądać na filmiku, nie ma nad czym się rozwodzić. Wpadam w naprawdę optymistyczny nastrój…

Dobra, to mój drugi mecz w Moda Center. Już o tym czytaliście. Wcześniej był rząd 200 coś tam i powiem szczerze, iż meczyk owszem podobał mi się, atmosfera była rewelacyjna, ale czegoś brakowało. Teraz już wiem czego - tych nędznych 50$.

Jak znalazłem się na swoim miejscu, w rzędzie A, gdzie przed moją osoba były już tylko krzesełka, a nie krzesła „trybunowe”, to o mało nie zemdlałem. Dawno, bardzo dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Dziękowałem samemu sobie, iż uparłem się na bilet przy parkiecie i przy ławce Blazers. Mike Rice na wyciągnięcie ręki, obserwowanie całej kuchni ich relacji przedmeczowej, gdzieś tam spoglądanie na szczegóły, rozgrzewki tancerek, przy okazji zachowanie całej obsługi, którego to procesu nie widać w TV. Jako, iż ja grałem w koszykówkę z 10 lat temu to naprawdę szokiem było, jak blisko jest sam kosz. Od teraz rzuty za trzy wydają mi się dziecinnie proste…. Nie mówiąc już o osobistych. Hala zapełnia się, i z dołu wygląda to wszystko zupełnie inaczej,

Wreszcie wychodzą nasi i kolejna dawka szczegółów. Obserwuje sztab trenerski, zachowanie poszczególnych graczy. Lillard opowiada jakiś kawał, przez co Davis nie może zebrać ze śmiechu piłki. Kaman ma w dupie rozgrzewkę i idzie sobie pogadać z kumplem 76ers. Trwa to dobre 10 minut kiedy reszta zapierdziela po parkiecie, albo rozciąga się na nim. Wreszcie wraca, bierze piłeczkę i trafia w obręcz, co kwituje uśmieszkiem. Mówię Wam - on tu jest na innych zasadach. Tuż przed prezentacją wychodzi nasz idol The Legend oraz Alexander, którego generalnie nie chcielibyście spotkać w ciemnej uliczce. Wszystko widać, słychać i czuć. Rewelacja totalna.

W czasie meczu muszę dzielić obserwację samej gry, z tym co się dzieje na ławce. Podziwiam głównie ruchy sztabu szkoleniowego. Terry to wiele nie mówi, ale asystenci ciągle coś nawijają, a już szczególnie „drugi sort” siedzący w drugim rzędzie. Ciągle jakieś znaki dymne, gesty i o dziwo na parkiecie gracz obserwujący ten teatr macha, iż wszystko pojął. Ciągle latające statystyki, budowanie strategii itd. Wojna a przecież to 76ers. Niesamowicie mi się ten klimat podobał, i od dzisiaj to już zupełnie nie wierzę, iż Blazers mogą kiedyś tankować. Ów trenerio (wybaczcie nie wiem kto to, ale na prezentacji stoi po lewej stronie na samym początku) chyba by ich pozabijał.

Do tego wszystkiego dochodzi gadka zawodników, której także nie dostrzegamy na TV. Wszystko to tworzy atmosferę, na którą naprawdę warto wydać sporo $. Jedyny minus, iż te miejsca są dosyć ciasne i nie wychylałem się z planszą „Blazers Poland” - ale ambitnie namalowałem.

Meczyk zapowiadał się spokojnie, a przez chwilę można było dostać zawału. Doping w ostatniej kwarcie z dołu robił mega wrażenie. Ostatnia akcja to jak już wiecie moja zasługa. Terry dostaje mój kupon na mistrzostwo, Kaman o mało nie dostaje zawału widząc wygraną i czas. Słyszę donośne - dobra ostatnie dwa mecze spartoliliśmy w ostatnich sekundach, czas się sprężyć z wiadomych powodów. CJ macha do mnie, iż wszystko będzie spoko, bo Terry zgodził się jednak na faul taktyczny, który mu podpowiedziałem kilka chwil wcześniej. Resztę widzieliście w NBA Pass League.

Co jeszcze? The Legend to gwiazda pełną gębą. Nie gra, ale wszędzie go pełno. Najbardziej zaciekawiony gracz przy rzucie kibica z połowy boiska. Za chwilę gada sobie z podającym ręczniki, gdzie ten zrobił sobie taką fajną fryzurę. Najbardziej aktywny w przybijaniu piątek i pogaduszkach to Pat. Lata po całym parkiecie, macha głową, mówi głównie Krabowi jak ma się ustawiać itd. Wkręcił się nie ma co. No i Kaman. Dostojny jak angielski szatniarz. Chodzi wolno, ale buduje taktykę z całym sztabem szkoleniowym. Uczy Hydraulika jak ma się ustawiać, a ten go słucha jak Kurski Kaczyńskiego. Wszystko tu wydaje się poukładane, każdy ma jakąś rolę, tylko Moe oczywiście zawsze smutny i ani razu się nie uśmiechnie.

Cóż - było rewelacyjnie!!! Przeżycia całkowicie odmienne od tych poprzednich na meczach NBA, a przecież w takiej Indianie siedziałem niewiele dalej. W drodze powrotnej już bilecik zakupiony i zaczynam operację świętowanie zwycięstwa. Miejsca w Portland do tego multum.

Dzień numer dwa to leniwe spacery po Portland. Generalnie obchodzę całe miasto niespiesznie, a to zaglądam na kawkę, a to do największej niezależnej księgarni na świecie - no i rozmyślam. Rozmyślam oczywiście, że mieszkanie w Warszawie to kompletny idiotyzm. Będę żałował tego na łożu śmierci. Klimat Portland jest nie do opisania, Aldridge to musiał być naprawdę idiotą, iż stąd wyjechał. Ze spraw sportowych zasiadam na oglądanie ligi uniwersyteckiej i od razu sensacja - wygrana Syracuse w naprawdę przedziwnym meczu. Później pilnuje specjalnie dla Was wyników Dallas oraz Houston, i tak mija czas do godziny 19. Tramwaj, lotnisko i kierunek San Francisco. Jutro mecz z Sacramento. Miałem oglądać w SF po wcześniejszym zwiedzeniu tutejszego parku rozrywki, ale wyjdę trochę wcześniej i będę denerwował wszystkich koszulką Portland w ….Sacramento. Jeszcze sobie wybiorę jakąś spelunę, aby były emocje.

No i wracam do pierwszego zdania. Bez sensu zaplanowałem ten wyjazd. Owszem SF ma sens, bo trzeba zwiedzić rollercoastery, ale po jakiego grzyba ja jadę na dwa dni do Chicago to nie wiem. Ten czas powinienem spędzić w Portland. Żałuje tego niemiłosiernie, ale lotów nie da się oddać, a i hotel opłacony. Szkoda. Bardzo szkoda.

lucero

2 komentarze:

  1. Anonimowy21:30

    Świetne artykuły :-)!
    Trzeba było Terremu przywieźć kielłbase swojską FROM POLAND!
    Fajnie, że opisałeś Kamana i funkcje graczy z zespołu. Tego nie widzimy w TV.

    Jeszcze raz dzięki za relacje!

    Karol PTB

    OdpowiedzUsuń
  2. Sosna198207:12

    Lucjan czy za rok też gnasz do RipCity?

    OdpowiedzUsuń