Celtics (43-32) @ Blazers (40:36) 109:116
Dzień wcześniej fani Blazers otrzymali prezent od Willa Bartona, który z niewielką pomocą kolegów, pokonał Memphis Grizzlies, co znacznie urealniło perspektywę awansu na 5 miejsce w Konferencji Zachodniej. Warunkiem niezbędnym jest jednak regularne wygrywanie w Moda Center. A zadanie wcale nie było łatwe, bo przeciwnikiem jest taki wschodni odpowiednik Blazers – Celtowie z Bostonu. Czyli drużyna, której też niewielu wyrokowało przed sezonem walkę o czołową ósemkę, a oni zaczynają nawet myśleć o pozycji numer 3. Ścisk na Wschodzie jest jednak jeszcze większy niż w bardziej nas interesującej Konferencji, stąd determinacja obu stron - kończącego miesiąc marzec - pojedynku była nad wyraz widoczna. W Polsce był już kwiecień i wiele aspektów meczu wskazywało na Prima Aprilis.
4:12, 0:7, 4:14 – tak rozpoczynały się kolejno pierwsze trzy kwarty meczu w Moda Center. Drużyna ze stanu Oregon miała poważny problem z wejściem w poszczególne fazy gry. Gdy na 2 minuty przed końcem trzeciej kwarty przewaga Boston Celtics sięgnęła 10 punktów, a Damian Lillard miał na swoim koncie zaledwie 7 oczek i spudłował nawet rzut osobisty, zadrżały serca fanom Blazers. Nawet tym oglądających chwilowo mecze z perspektywy Stanów Zjednoczonych. Jakby ktoś w tym momencie zawyrokował, że Lillard już nie „odpali”, a i tak Boston polegnie, potraktowano by to jako kiepski pierwszokwietniowy żart.
Kolejne 90 sekund diametralnie odwróciło nastroje: w końcu za trzy trafił Lillard, Henderson poprawił wsadem, Aminu zablokował i zebrał piłkę, Crabbe najpierw trafił trójkę, a za chwilę jego pudło dobił Davis. I momentalnie zrobił się remis, a stosunkowo liczni fani w zielonych koszulkach powoli zaczynali spuszczać głowy.
Początek czwartek kwarty to koncert Blazers: Aminu trafił dwie trójki, Henderson zapunktował trzy razy z rzędu, trójkę trafił Crabbe, kolejne 4 punkty rzucił Henderson (zaczynając zagrażać Aminu w tytule „gracza meczu”), i w końcu odnalazł się McCollum wyprowadzając Blazers na 13 punktowe prowadzenie na 7 minut przed zakończeniem rywalizacji. Gdyby w tym momencie ktoś zawyrokował, że Celtowie jeszcze wrócą na prowadzenie w tym meczu, znowu pierwszokwietniowa czujność zbyła by go śmiechem.
Lillard siedzący na ławce miał mocno niepewną minę, nie wiedząc czy się radować z takiego obrotu sprawy, czy powoli martwić że u jego boku jak grzyby po deszczu wyrastają mu konkurenci do rozbijania rywali.
Normalna drużyna w tym momencie dałaby sobie już spokój i zaczęła myśleć o kolejnym meczu, albo przynajmniej subtelnie prosiła Aminu i spółkę, żeby z Miami – ich bezpośrednim rywalem w walce o jak najwyższą lokatę – zrobili to samo w sobotę, co z nimi w czwartek. Ale Celtowie najwyraźniej normalną drużyną nie są. Zaczęli stosować zagrywki, których nie przewidział nawet ten trener taktyczny Blazers, o którym wspominał w swojej relacji Lucero. Rozpoczęło się od krycia na całym boisku, przez co gospodarze mieli poważny problem z wyjściem z własnej połowy. Goście wyeliminowali również przewagę Blazers na tablicy po wymuszeniu fauli na Davisie. W końcu zastosowali taktykę fauluj Plumlee, który trochę rozkojarzony po zastąpieniu Eda spudłował ważnego osobistego. Jakby tego było mało spod kosza spudłował Aminu (na co wyłączność powinien mieć jednak tylko Harkless, który w tym meczu chyba pobił rekord takich „rozwiązań taktycznych”), mocno nadwyrężając uwielbienie jakie zyskał przez poprzednie dwie godziny wśród fanów zgromadzonych w Moda Center (nie licząc tych trzymających kciuki za ambitnych Celtów).
Czarny tudzież zielony scenariusz zaczynał się klarować na 68 sekund przed końcem, gdy kolejny trzypunktowy rzut dał drużynie z Bostonu jednopunktowe prowadzenie. Na szczęście od tego momentu punktowali już tylko nasi ulubieńcy. Trafił McCollum, Crabbe przechwycił, Aminu wsadził (i nikt już nie pamiętał jego wtopy sprzed kilku chwil), a Celtowie w końcu pogubili się w ataku. Dzieła zniszczenia dopełnił czterema osobistymi Lillard, zwiększając rzutem na taśmę swój dorobek do i tak skromnych 14 punktów. Aż trzech graczy Portland zakończyło mecz z większym dorobkiem punktowym. Taki Prima Aminus w Moda Center.
4:12, 0:7, 4:14 – tak rozpoczynały się kolejno pierwsze trzy kwarty meczu w Moda Center. Drużyna ze stanu Oregon miała poważny problem z wejściem w poszczególne fazy gry. Gdy na 2 minuty przed końcem trzeciej kwarty przewaga Boston Celtics sięgnęła 10 punktów, a Damian Lillard miał na swoim koncie zaledwie 7 oczek i spudłował nawet rzut osobisty, zadrżały serca fanom Blazers. Nawet tym oglądających chwilowo mecze z perspektywy Stanów Zjednoczonych. Jakby ktoś w tym momencie zawyrokował, że Lillard już nie „odpali”, a i tak Boston polegnie, potraktowano by to jako kiepski pierwszokwietniowy żart.
Kolejne 90 sekund diametralnie odwróciło nastroje: w końcu za trzy trafił Lillard, Henderson poprawił wsadem, Aminu zablokował i zebrał piłkę, Crabbe najpierw trafił trójkę, a za chwilę jego pudło dobił Davis. I momentalnie zrobił się remis, a stosunkowo liczni fani w zielonych koszulkach powoli zaczynali spuszczać głowy.
Początek czwartek kwarty to koncert Blazers: Aminu trafił dwie trójki, Henderson zapunktował trzy razy z rzędu, trójkę trafił Crabbe, kolejne 4 punkty rzucił Henderson (zaczynając zagrażać Aminu w tytule „gracza meczu”), i w końcu odnalazł się McCollum wyprowadzając Blazers na 13 punktowe prowadzenie na 7 minut przed zakończeniem rywalizacji. Gdyby w tym momencie ktoś zawyrokował, że Celtowie jeszcze wrócą na prowadzenie w tym meczu, znowu pierwszokwietniowa czujność zbyła by go śmiechem.
Lillard siedzący na ławce miał mocno niepewną minę, nie wiedząc czy się radować z takiego obrotu sprawy, czy powoli martwić że u jego boku jak grzyby po deszczu wyrastają mu konkurenci do rozbijania rywali.
Normalna drużyna w tym momencie dałaby sobie już spokój i zaczęła myśleć o kolejnym meczu, albo przynajmniej subtelnie prosiła Aminu i spółkę, żeby z Miami – ich bezpośrednim rywalem w walce o jak najwyższą lokatę – zrobili to samo w sobotę, co z nimi w czwartek. Ale Celtowie najwyraźniej normalną drużyną nie są. Zaczęli stosować zagrywki, których nie przewidział nawet ten trener taktyczny Blazers, o którym wspominał w swojej relacji Lucero. Rozpoczęło się od krycia na całym boisku, przez co gospodarze mieli poważny problem z wyjściem z własnej połowy. Goście wyeliminowali również przewagę Blazers na tablicy po wymuszeniu fauli na Davisie. W końcu zastosowali taktykę fauluj Plumlee, który trochę rozkojarzony po zastąpieniu Eda spudłował ważnego osobistego. Jakby tego było mało spod kosza spudłował Aminu (na co wyłączność powinien mieć jednak tylko Harkless, który w tym meczu chyba pobił rekord takich „rozwiązań taktycznych”), mocno nadwyrężając uwielbienie jakie zyskał przez poprzednie dwie godziny wśród fanów zgromadzonych w Moda Center (nie licząc tych trzymających kciuki za ambitnych Celtów).
Czarny tudzież zielony scenariusz zaczynał się klarować na 68 sekund przed końcem, gdy kolejny trzypunktowy rzut dał drużynie z Bostonu jednopunktowe prowadzenie. Na szczęście od tego momentu punktowali już tylko nasi ulubieńcy. Trafił McCollum, Crabbe przechwycił, Aminu wsadził (i nikt już nie pamiętał jego wtopy sprzed kilku chwil), a Celtowie w końcu pogubili się w ataku. Dzieła zniszczenia dopełnił czterema osobistymi Lillard, zwiększając rzutem na taśmę swój dorobek do i tak skromnych 14 punktów. Aż trzech graczy Portland zakończyło mecz z większym dorobkiem punktowym. Taki Prima Aminus w Moda Center.
ptb
Trafianie tych niepilnowanych trójek przez Aminu to klucz do dobrego występu Blazers w PO. Oby utrzymał formę.
OdpowiedzUsuńNajfajniejsze jest, że gramy szerokim składem. Czy zagramy z LAL czy OKC jest mi obojętne. Mimo wszystko chyba lepiej trafić w II rundzie na Spurs a na Warriors w finale konferencji ;-)
OdpowiedzUsuńNie kumam czemu w zeszłym sezonie graliśmy w 7 zamiast ogrywać młodych.
Lillard wyglada na zmeczonego, ostatnio ma słabsze mecze i potrzebuje odpoczynku. Nasz trener mógłby dac pograć więcej Robertsowi.
OdpowiedzUsuńTo bardzo dobrze widzieć słabszego Lillarda przy jednocześnie mocniejszef drużynie. Dobry prognostyk przed playoffs!
OdpowiedzUsuńRobi sie ciekawie. 1 mecz straty do Memphis. Dobrze by bylo powtorzyc wyczyn Bostonu. Tylko czy Lillard udzwignie?
OdpowiedzUsuńPanowie (Lucero),
OdpowiedzUsuńMa ktoś z Was spinki do mankietu PTB?
Bedę chyba zamawiał sobie http://www.cufflinksdepot.com/p/02PD-TRL-SL/Portland+Trailblazers+Cufflinks.html
takie spinki. Niestety o ile Domestic Shipping is free, tak to international shipping Fedexem (wedlug ich kalkulatora) wyszlo mi 500-600zl...Jest to możliwe?
Karol PTB
To malo mozliwe. Jak ja kupowalem na swieta to wyszla przesylka ze 150zlotych maks
UsuńTymczasem jako iz znow sie spoznilem na samolot napisze Wam o wyprawie na Detroit-Dallas :)
Mecz z Miami kluczowy, jeśli chodzi o zajęcie 5 miejsce przed play - off.
OdpowiedzUsuńLiczę na wygraną w tym meczu. Rywale osłabieni brakiem liderów: Wade i Bosha. Uważać trzeba na Geralda Greena. Mam nadzieję że Aminou i Harkles zajma się Nim. Zdecydowanie lepiej jest grać z LAC niż z OKC Thunder.